Na ogół nie zwracam uwagi na polskie tytuły filmów, o których piszę, bo ich nieumiejętna lokalizacja od dawna stanowi smutny standard. Tym razem jednak zachowawczy wybór tytułu wymaga komentarza. Tajemnica zielonego królestwa w pewnym stopniu zdradza fabułę, ale przede wszystkim – grupę docelową wykoncypowaną przez dystrybutora. Epic natomiast brzmiało, by tak rzec, epicko. Sugerowało dużo akcji, bo przecież nie ma nic bardziej epickiego niż pościgi i pojedynki, ale dawało też do zrozumienia, że twórcy zamierzają bawić się mitologią stworzoną przez wcześniejsze „epickie” filmy.
Dostrzeżenie tego pozwala czerpać więcej przyjemności z filmu. Fabuła przedstawiona przez reżysera – Chrisa Wedge’a – w wywiadzie dla portalu examiner.com wydaje się przecież dość banalna: „ W lesie trwa walka między siłami życia i rozkładu. Ci dobrzy to tacy malutcy samurajowie, którzy latają na kolibrach. Ci źli korzystają z nietoperzy. Gra toczy się o wysoką stawkę”. Dla pełnego obrazu trzeba dodać, że w sam środek konfliktu wpada 17-letnia Mary Katherine zwana M.K. (głos podkłada Amanda Seyfried), córka profesora Bomby (Jason Sudeikis), zwariowanego naukowca, który poświęcił się badaniu miniaturowych leśnych stworzeń. Dziewczyna pod wpływem magicznych liści traci na wzroście, dzięki czemu poznaje liściastych obrońców lasu – doświadczonego przywódcę Ronina (Colin Farrell) oraz młodego i ambitnego Noda (Josh Hutcherson). W obliczu nieustannego zagrożenia sama królowa Tara (Beyoncé) powierza dziewczynie misję, od której zależeć będzie przyszłość lokalnego ekosystemu. Na jej drodze do wiecznej chwały i domu rodzinnego staną przedstawiciele moralnej i biologicznej zgnilizny pod przywództwem Mandrake’a (Christoph Waltz).
Skąd znamy motyw świata miniaturowych ludzików? Z Podróży Guliwera, choć sądzę, że bezpośrednie powinowactwo łączy raczej Epic z Horton słyszy Ktosia, jedną z wcześniejszych produkcji Blue Sky Studios. Warto też przypomnieć dwie opowieści o świecie owadów – Mrówkę Z i Dawno temu w trawie – szczególnie, że w produkcji tego drugiego maczał palce William Joyce, autor książeczki, na podstawie której powstał Epic oraz współautor scenariusza. Dobrotliwych, choć nie w pełni normalnych naukowców w literaturze i filmie mamy na pęczki – wyjątkowo nieskoordynowany ruchowo profesor Bomba prawdopodobnie zaprzyjaźniłby się z Waynem Szalińskim z Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki. Z tą franczyzą film Chrisa Wedge’a łączy również motyw zminiaturyzowanej potomkini, chociaż tutaj można doszukiwać się powiązań z Alicją w Krainie Czarów. Wątki ekologiczne przywodzą na myśl Avatar, który coraz częściej okazuje się ideologicznym patronem filmów familijnych. A jak jeszcze zauważymy, że Nod ma mimikę niczym shrekowski Książę z Bajki, a ruchy jak matriksowa Trinity… ok, zagalopowałem się. Ale tak czy inaczej – to całkiem udany koktajl motywów i wątków, których chyba nie da się zużyć.
Epicka historia w epickim świecie wymaga epickiej oprawy, dlatego też Blue Sky rzuciło do produkcji wszystkie swoje siły. Członkini studia, Elena Ortego, wyjawiła w wywiadzie dla voxxi.com, że nad stroną wizualną filmu przez ponad rok pracowało 75 animatorów, a każdy z nich realizował, uwaga, uwaga, średnio aż 3 sekundy tygodniowo. Efekt jest świetny i nawet krytycy bardzo nisko oceniający film przyznają, że postaci i lokalizacje widziane w filmie zapierają dech w piersiach. Już w trailerze widać bogactwo projektów, szczególnie bohaterów drugo- i trzecioplanowych – leśny lud w kwiecistych perukach przyćmiewa nawet samą królową Tarę ubraną w dość niefortunną suknię z sałaty lodowej. Oprawę muzyczną powierzono Danny’emu Elfmanowi, co gwarantuje też co najmniej miłe wrażenia dla wszystkich miłośników muzyki filmowej.