Mam napisać o nowym Star Treku. Nie stanowiłoby to żadnego problemu, gdyby nie to, że o największym konkurencie Gwiezdnych Wojen wiem tylko tyle, ile zapamiętałem z geekowskich dyskusji bohaterów serialu Big Bang Theory (oj, gdzieś wyczytałem jeszcze, że absolutnie nie wypada wspominać obu superpopularnych franczyz w jednym zdaniu… wpadka za wpadką). Z drugiej strony trudno się spodziewać, by wszyscy potencjalni widzowie filmu reżyserowanego przez J. J. Abramsa szczególnie dobrze orientowali się w uniwersum przedstawionym we wcześniejszych 11 filmach oraz 726 odcinkach 6 serii serialu telewizyjnego…
Reżyser i scenarzyści (Roberto Orci, Alex Kurtzman i Damon Lindelof) na szczęście dobrze zdają sobie sprawę, że najbardziej zatwardziali fani stanowią tylko część widowni ich nowego dzieła. Podobnie jak w wypadku Star Trek z 2009 roku fabuła została tak pomyślana, żeby miłośnicy uniwersum się nie nudzili, a przypadkowi widzowie nie pogubili się w zbyt pogmatwanych wątkach. Tym razem załoga statku kosmicznego USS Enterpise zostaje wysłana na planetę Nibiru celem zbadania tamtejszej cywilizacji. Kapitan Kirk (Chris Pine) łamie Pierwszą Dyrektywę Floty Gwiezdnej zakazującej kontaktu z obserwowanymi istotami, gdy musi uratować oficera Spocka (Zachary Quinto), którego życiu zagraża nieco zbyt bliski kontakt z wybuchającym wulkanem. Za swoje nieprzemyślane działania Kirk ma zostać ukarany degradacją oraz odesłaniem do akademii, jednak dzięki wstawiennictwu nowego kapitana pozostaje członkiem załogi. Tymczasem Flota Gwiezdna musi zmierzyć się z nowym zagrożeniem – jej były agent, John Harrison (absolutnie genialny Benedict Cumberbatch), okazuje się odpowiedzialny za zamachy bombowe w tajnych bazach organizacji. Kirk i Spock otrzymują misję zlikwidowania renegata, podczas której na jaw wychodzi prawdziwa tożsamość Harrisona oraz skrzętnie skrywane wątki wojny między Federacją Zjednoczonych Planet a Klingonami.
Historia przedstawiona w filmie jest całkiem niezła, jednak, jak zwracają uwagę liczni krytycy, kolejne niespodziewane obroty rzeczy i zwroty akcji stanowią tylko pretekst do efektownych potyczek, pościgów i ucieczek. Widzowie nieco odporniejsi na międzyplanetarny dramatyzm od samego początku dostrzegać będą mniejsze i większe wyrwy fabularne, słabość motywacji bohaterów i głupotę ich rzekomo genialnych planów. Ulubionym zabiegiem Abramsa mającym temu zadośćuczynić okazują się… jeszcze szybsze pościgi, jeszcze bardziej dramatyczna muzyka i jeszcze więcej efektów świetlnych.
…efekty wizualne opracowane przez Industrial Light & Magic wywołałyby oczopląs nawet u osoby z zaawansowaną zaćmą
W tym szaleństwie jest metoda – ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Michaela Giacchino wykonana przez Hollywood Studio Symphony wprowadza serce i całą resztę wnętrzności w niepokojący rezonans, efekty wizualne opracowane przez Industrial Light & Magic wywołałyby oczopląs nawet u osoby z zaawansowaną zaćmą, a konwersja do 3D, mimo że niektórzy wskazują na jej niedoskonałości wywołane zastosowaniem soczewek anamorfotycznych w kamerach oraz irytującymi flarami, okazała się koniec końców przemyślanym krokiem.
Star Trek: W ciemność miało być dobrą przed- i śródwakacyjną rozrywką i w tej roli sprawdza się znakomicie. Nie dziwi więc całkiem pozytywne przyjęcie zarówno przez zwykłych widzów (mierzone wynikami finansowymi), jak i przez dość zgodnych w tym wypadków krytyków. Cóż, nowych trekkies po tym filmie raczej nie przybędzie, ale raczej też nikt nie wyjdzie z kina mocno rozczarowany. Ja polecam. May the force be wi… tfu: Live long and prosper. I idź do kina.